Wspaniały wieczór na Stamford Bridge, Chelsea pokonuje mistrza kraju i przerywa passę trzech meczów bez wygranej w Premier League. Szkoda głupio straconych punktów z Brentfordem, Manchesterem United i Brighton, ale jak widać na przykładzie Liverpoolu, który zaliczył właśnie drugą porażkę z rzędu w PL, każdemu mogą zdarzyć się potknięcia. Cieszę się, że wróciliśmy na dobre tory jeszcze przed przerwą reprezentacyjną!
Moises Caicedo z szybkim sygnałem do ataku
Moises Caicedo popisał się przepięknym strzałem z dystansu wyprowadzając Chelsea po raz pierwszy na prowadzenie już w 14. minucie gry. Ekwadorski pomocnik od początku sezonu ma na koncie 3 trafienia, tyle samo co ośmiu napastników (m.in. Victor Gyokeres, Richarlison i Hugo Ekitike) i jeden pomocnik – klubowy kolega Enzo Fernandez. Mało brakowało, a w drugiej połowie 23-latek po raz kolejny wpisałby się na listę strzelców, ale niestety, to Liverpool wykorzystał sytuację i w 63. minucie Cody Gakpo z bliska wyrównał wynik spotkania.
W pierwszej połowie słabo widoczny był Mohamed Salah, dopiero w 43. minucie po raz pierwszy zaskoczył ładnym podaniem do Alexandra Isaka. W drugiej był już bardziej aktywny, ale też trochę samolubny. Ewidentnie nie był to jego dzień i jak się później okazało, nie był to dobry dzień dla całego Liverpoolu, który przecież przed starciem z Chelsea miał na swoim koncie dwie bolesne porażki – z Crystal Palace w Premier League i z Galatasaray w Champions League.
Lekcja cierpliwości i Estevao show
I kiedy w doliczonym czasie gry byłam już gotowa pisać wiadomość do mojego taty, kibica The Reds, z gratulacjami remisu i dyplomatycznym podaniem ręki, Estevao przypomniał mi, że piłka nożna to sport, w którym gra się do ostatniego gwizdka. Nasza osiemnastoletnia brazylijska świeżynka po podaniu od Marca Cucurelli wpakowała piłkę do bramki Giorgi’ego Mamardashvili’ego ustalając ostateczny wynik spotkania w 95. minucie. Chelsea-Liverpool 2:1.
Kolekcjonerzy kartek – dyscyplina do poprawki
Biorąc pod uwagę mecze Premier League i Ligi Mistrzów The Blues po raz czwarty z rzędu skończyli z czerwoną kartką. Tę niechlubną passę rozpoczął Robert Sanchez, zmieniając kompletnie losy starcia z Manchesterem United (nie wierzę, że moglibyśmy to przegrać w podstawowym składzie) i wypadając z boiska już w 5. minucie. Potem Trevoh Chalobah przeciwko Brighton, Joao Pedro z Benfiką i wczoraj Enzo Maresca z LFC – dwaj ostatni ujrzeli czerwone kartoniki tuż przed końcowymi gwizdkami.
Nie wiem, które kartki wkurzają bardziej. Te, które wykluczają zawodników z gry i osłabiają drużynę na resztę spotkania, czy te zbierane w samej końcówce, które są przecież zupełnie niepotrzebne. Wczorajsze starcie prowadził nasz ulubiony Anthony Taylor, więc obaw odnośnie meczu było więcej, niż zwykle. Na szczęście obyło się bez większych kontrowersji, a sama gra Chelsea zapobiegła zbędnym spekulacjom i konfliktom. Niebiescy byli po prostu lepsi – cieszą nie tylko gole i stworzone sytuacje bramkowe, ale także solidna gra w obronie.
Piłka nożna to piękny i przede wszystkim zaskakujący sport. W ciągu nieco ponad tygodnia można przegrać z dołującym Manchesterem United i wygrać ze szczytującym Liverpoolem. Chelsea ma za sobą najintensywniejszy i najdłuższy sezon ze wszystkich drużyn Premier League – pociągnęli do końca Ligę Konferencji i Klubowe Mistrzostwa Świata, dlatego wszelkie potknięcia my, kibice, powinniśmy traktować wyrozumiale. Tylko ten bilans czerwonych kartek zupełnie niepotrzebny… Tak jak i nadchodząca przerwa reprezentacyjna. Zupełnie niepotrzebna.











Skomentuj