Czy po bezbramkowym do 52. minuty meczu można się jeszcze spodziewać spektaklu goli? Oczywiście. Gdyby tak nie było, to futbol byłby nudny, przewidywalny i w zasadzie w tej 52. minucie mecz mógłby się zakończyć. Gdyby futbol był nudny i przewidywalny, to nie pisałabym dzisiaj o najbardziej nieprawdopodobnym spotkaniu pierwszej kolejki Ligi Mistrzów w tym sezonie – Juventus – Borussia Dortmund. Mamma mia, co tam się działo!
Cierpliwość kibica wystawiona na próbę
W przerwie meczu zazdrościłam trochę osobom, które zamiast starcia na Allianz zdecydowały się oglądać potyczkę Realu Madryt z Olympique Marsylią. Po pierwszych 45. minutach obie drużyny strzeliły już po jednej bramce, podczas gdy ja patrzyłam na zachowawczą grę drużyn powolnie budujących akcje, które w efekcie nie zmieniły początkowego wyniku. A po przerwie zadziała się magia. Warto było czekać, warto było pozostać wiernym pierwotnemu wyborowi.
Pierwsi na prowadzenie wyszli goście. Być może strzał Karima Adeyemi’ego nie był najbardziej spektakularnym w historii Champions League, ale zdecydowanie gol ten należał się niemieckiemu napastnikowi. Chwilę później przechytrzyć Michaele Di Gregorio próbował najlepszy strzelec Borussi z ubiegłego sezonu, Serhou Guirrasy, ale górą okazał się włoski bramkarz. Na ofensywę BvB odpowiedział w 63. minucie Keran Yildiz i to już był strzał na miarę stadionów świata. Z takich bramek słynął Alex Del Piero. 1:1.
Strzelanie na suwak – wet za wet, gol za gol
Szybkie deja vu w kolejnych minutach. Felix Nmecha znowu daje prowadzenie Borussii, a Juve po raz kolejny błyskawicznie odpowiada, tym razem golem zdobytym przez Dusana Vlahovica, który pojawił się na boisku 7 minut wcześniej. Historia miłosna Serba ze Starą Damą jest dość skomplikowana, bo Bianconeri chcieli latem pozbyć się swojego napastnika, ale mając na uwadze fakt, że gol na 2:2 nie był jedynym przebłyskiem świetności 25-latka, jeszcze wiele decyzji może się przed zimowym oknem transferowym zmienić.
Kto wyszedł na kolejne prowadzenie? Oczywiście niemieccy podopieczni Niko Kovaca. Yan Couto zawstydził Di Gregorio przechytrzając go przy krótkim słupku. Piłka przeleciała między rękami 28-letniego Włocha, a nadreński klub znowu mógł się cieszyć z lepszego bilansu bramkowego. Mało tego, po dość wątpliwym faulu w 86. minucie już bez żadnych wątpliwości rzut karny wykorzystał Ramy Bensebaini. 2:4.
Dusan Vlahovic – oschle traktowany bohater Starej Damy
Doliczony czas gry to zawsze największa nerwówka. I nie ważne, czy drużyna przegrywa dwiema bramkami, czy prowadzi takim samym bilansem. Bo w doliczonym czasie może wydarzyć się wszystko. Gra na czas niewiele daje, bo skrupulatni sędziowie zawsze doliczą dodatkowe minuty do dodatkowych minut, jeśli będzie taka potrzeba. W tym spotkaniu trafiło akurat na jednego z najlepszych arbitrów na świecie – Francoisa Letexiera.
W 94. minucie ponownie na listę strzelców wpisał się Vlahovic. Turyńska dziewiątka znalazła się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie i po wykorzystaniu podania od Pierre’a Kalulu Serb wbił piłkę do bramki zmniejszając stratę Juve do jednego gola. A potem… a potem dołożył jeszcze asystę, idealnie wystawiając piłkę Lloyd’owi Kelly’emu, który główką, jak rasowy napadzior, pokonał Gregora Kobela. Co za mecz, co za zwroty akcji!
Jeżeli ktoś jeszcze nie wybudził się z letniego, wakacyjnego letargu, to wczorajszy wieczór na pewno ożywił wielu kibiców i przypomniał im o tym, że bez względu na modyfikacje przepisów, zmiany formatów rozgrywek, czy mniej lub bardziej udane transfery poszczególnych klubów, piłka nożna nadal potrafi zachwycać i wzniecać emocje. Tych mieliśmy wczoraj całą gamę, a to przecież dopiero pierwszy dzień europejskich zmagań! Ligo Mistrzów, witaj z powrotem!











Skomentuj