Naprawdę nie spodziewałam się, że biografia Franciszka Smudy aż tak mnie wciągnie. Ja jej nie przeczytałam, ja ją pochłonęłam. Być może Wydawnictwo Otwarte wstrzeliło się z premierą w idealny moment, bo klimatyczny październik sprzyja czytaniu a ja właśnie wtedy sięgam po polskie książki osadzone w poprzednim stuleciu, na przykład Jeżycjadę. I choć od literatury młodzieżowej do postaci Franza daleko, to już z Jeżyc na Bułgarską całkiem blisko.
Jan Mazurek zrobił kapitalną robotę. Książka „Franz. 44 sceny z życia Franciszka Smudy” napisana są w idealnej konwencji. Nawiązanie do mickiewiczowskich Dziadów jest tu jak najbardziej uzasadnione, bo Smuda objął funkcję trenera reprezentacji Polski właśnie jako selekcjoner numer 44.
To na jego oczach i pod jego skrzydłami rodziła się legenda Roberta Lewandowskiego (który już wtedy uwielbiał obarczać winą za wszelkie niepowodzenia każdego kolejnego trenera), to on przeprowadził nas przez spędzające sen z powiek Mistrzostwa Europy 2012, to on sprowadził do kadry „farbowanych lisów” – Sebastiana Boenischa, Eugena Polanskiego, Damiena Perquisa. Oj, było za jego kadencji wesoło…
Książka pełna jest faktów i… subtelnych kłamstewek – wtedy, gdy cytowany jest nasz główny bohater. Smuda uwielbiał koloryzować, mam wrażenie, że czasami robił to już nieświadomie, jakby rzeczywistość mieszała mu się z jego marzeniami. Najczęściej jednak chodziło o podkreślenie jego wielkości, tego, gdzie to on nie był i z kim to on nie grał. Autor, już bez koloryzowania, zweryfikował te wszystkie bajki i okrasił je własnym komentarzem, za co serdeczne dzięki!
Franz nie raz wspominał, że w czasach gry za oceanem zdarzało mu się występować przeciwko Pele, ale nie mogło to być prawdą, bo w żadnym z meczów obu drużyn (Bicentennials z Cosmosem) za kadencji Smudy Brazylijczyk nie wystąpił. Grał za to w jednej drużynie z inną wielką gwiazdą, Georgem Bestem, a nawet udało mu się zmierzyć z legendą portugalskiej piłki – (podstarzałym już wtedy) Eusebio.

Historie zza oceanu bardzo mnie interesowały. Nie tylko te czysto piłkarskie, ale także te związane z pracą w rafinerii Exxona. Smuda wykonywał zadania, których nie podjąłby się żaden Amerykanin. „Zbiorniki na ropę miały mniej więcej 12 metrów. (…) Wchodził do środka otworem, którym wpływał olej. W masce, bo wewnątrz brakowało powietrza. (…) Wisiał na linach, jak pacynka przesuwany fragment po fragmencie, to w lewo, to w prawo (…)”.
American dream niewątpliwie zahartował Smudę w równym stopniu, jak zrobił to szary PRL, dlatego sumą tych wszystkich doświadczeń stał się bezwzględny, pewny siebie, odważny Franz, który nie bał się iść z Wisły Kraków do Legii Warszawa, nie bał się podjąć rzuconych rękawic i poprowadzić pełnej presji reprezentacji na mistrzostwach rozgrywanych w Polsce i Ukrainie. Nie bał się walczyć z białaczką na ostatnim etapie życia. Był silny i bojowy. Do końca.
W książce nie ma wielu wątków poświęconych rodzinie Franza, bo jak przyznała po jego śmierci żona – jego największą miłością był futbol. Angażował się w każdy projekt, a lista klubów, które prowadził jako trener, jest dłuższa niż liczba klubów w tabeli Ekstraklasy. Smuda zdobywał doświadczenie także zagranicą i z każdej wyprawy starał się wyciągać wnioski i naukę. Dla podopiecznych był bezwzględny – grać, aż do utraty tchu. Taki trochę Antonio Conte, u którego piłkarze muszą na treningach wymiotować, aby pokazać prawdziwe zaangażowanie.
Czy Franciszek Smuda był ordynarny? Tak. Wulgarny? Bardzo. Złośliwy? Owszem. Charakterny? Jak najbardziej. Czy dało się go mimo wszystko lubić? Zdecydowanie! Na każdą złą cechę przypadała dobra. Smuda był honorowy, konsekwentny, kochany przez piłkarzy, którzy dostawali od niego w kość, oraz przez wiernych kibiców, którzy wybaczali mu przechodzenie z klubu do klubu. Był ambitny, odpowiedzialny (może z małym wyjątkiem) i nigdy nie splamiony korupcją, która w jego kręgach kusiła i skusiła nawet jego piłkarzy podczas kadencji w Zagłębiu Lubin.
Przeklinał, mylił imiona i nazwiska zawodników, kpił z innych drużyn, żartował, krzyczał, przechwalał się i wyzywał innych. Tkwił w sporze z czczonym Antonim Piechniczkiem. Przechwalał się, zmyślał, nazywał siebie demokratycznym dyktatorem. I mimo to dał się kochać. Mimo to darzono go szacunkiem. Mimo to (a może dzięki temu?) jego historia trafiła do mojego TOP3 najlepszych biografii ludzi sportu. Czyta się wspaniale. Nie wiem, za co teraz zabiera się Jan Mazurek, ale na pewno będzie to dobre.
Współpraca barterowa: Wydawnictwo Otwarte.










Odpowiedz na L.F.C. Anuluj pisanie odpowiedzi