Dziś krótko, bo ma być o Lidze Mistrzów, a przecież wieczorem kolejne mecze rewanżowe. Ale jeżeli na Allianz Arena i Etihad Stadium będzie się działo tyle, ile we wczorajszych bojach na Estadi Olimpic i Signal Iduna Park, to zmieścić to wszystko w jednym felietonie byłoby ciężko. W dwóch meczach padło wczoraj jedenaście bramek a do półfinałów LM awansowały drużyny, które przystępowały do gry z bagażem strat z pierwszych meczów. Jaki ten sport jest piękny!
No, może nie dla kibiców hiszpańskich klubów. Zarówno Atletico Madryt jak i FC Barcelona odpadły z gry o najważniejsze europejskie trofeum i oczywiście nie zabrakło kontrowersji, szczególnie w starciu Blaugrany z Paris Saint Germain. Obie drużyny dotychczas spotykały się jedenastokrotnie i w aż ośmiu meczach padało średnio 3,5 bramki na mecz. Tym razem nie mogło być inaczej.
W pierwszym starciu na Parc des Princes ekipie Xaviego Hernandeza udało się pokonać Paryżan 2:3, ale w rewanżu doznali sromotnej porażki, za którą hiszpańscy kibice winią… sędziego. Prowadzący spotkanie pokazał dziewięć żółtych kartek i jedną czerwoną (a właściwie dwie, bo z linii bocznej wyrzucony został również trener gospodarzy), co według niektórych świadczy o braku kontroli nad przebiegiem gry. I tu trochę hipokryzji, bo z jednej strony narzekają na zbyt dużą ilość pokazanych przez Istvana Kovacsa kartoników, z drugiej chcieliby, aby sędzia pokazał ich jeszcze więcej. Chodzi o kontrowersyjny faul na Ilkay’u Gundoganie w 65. minucie. Niemiec padł w polu karnym, ale według arbitra upadek ten nie kwalifikował się na rzut karny, mało tego, to właśnie Gundo otrzymał żółty kartonik za protesty, a do wyrzuconego na trybuny Xaviego dołączył jego asystent.
Barca istniała tak naprawdę tylko na początku spotkania, zresztą to właśnie Katalończycy strzelili pierwszego gola, gdy już w 12. minucie Raphinha dostawił kolano do piłki lecącej z prawej strony od Laimne’a Yamala i dał Hiszpanom szybkie prowadzenie. Chwilę później na listę strzelców miał okazję wpisać się Robert Lewandowski, ale jego strzał poszybował nad poprzeczką. I na tym koniec Barcelony. Zamiast atakować bramkę, atakowali rywali i od 32. minuty grali w dziesiątkę po zasłużonej czerwonej kartce dla Ronalda Araujo za faul na Bradley’u Barcoli. I znowu, nie każdy się ze mną zgodzi, ale decyzja sędziego była słuszna. Jeżeli zawodnik idzie na bramkę sam na sam z bramkarzem, każdy, nawet lekki faul, kwalifikuje się na czerwień. Takie są zasady, a zasady są po to, żeby… ich przestrzegać.
Druga połowa to znacząca dominacja PSG. Zawodnicy zeszli na przerwę ze strzelonym do szatni wyrównującym golem autorstwa Ousmane’a Dembele, który musiał tchnąć w nich wiarę i nadzieję w zwycięstwo, bo prowadzenie drużynie Luisa Enrique dał w 54. minucie 24-letni Vitinha. Strzały z dystansu, to lubię! Katem Barcy okazał się nie kto inny jak Kylian Mbappe, który dwukrotnie wpisał się na listę strzelców, w 61. z karnego i w 89. minucie po szybkiej kontrze pieczętując awans do półfinału Ligi Mistrzów. Zwycięstwo zasłużone i chyba nawet bez czerwonej kartki dla Araujo udałoby się Paryżanom zdominować Blaugranę, bo tej ewidentnie brakowało skuteczności. W dwumeczu 4:6.
A w drugim dwumeczu? Podobnie. 4:5. Szkoda, że nie dla Atletico, bo szczerze im kibicowałam (czy ja już pisałam, że uwielbiam Diego Simeone?). Już przed spotkaniem miałam przeczucie, że to Borussia może przejąć inicjatywę na własnym boisku i rzeczywiście, znowu, nie myliłam się. Od samego początku atakowali drużynę Los Colchoneros i jeżeli Hiszpanom udawało się przedostać w pole karne BVB, to tak jakby przez przypadek.
To absolutnie nie znaczy, że mecz był jednostronny i pozbawiony zaciętości, bo w posiadaniu piłki drużyna Edina Terzicia była tylko nieznacznie lepsza, ale jak mawiał Jose Mourinho, posiadaniem piłki nie wygrywa się meczu, więc olać tę statystykę! Najważniejsze są bramki, a tych Borussia zdobyła tyle, ile na Stadionie Olimpijskim PSG. (Uwaga, suchar:) – a nawet o jedną więcej, wliczając w to samobójcze trafienie Matsa Hummelsa. Wcześniej jednak kapitan Die Borussen asystował przy pierwszym trafieniu Juliana Brandta w 34. minucie i dzięki tej bramce Niemcy zapewnili sobie grę w dogrywce, wyrównując wynik dwumeczu na 2:2.
Jako że mecz ten miał tempo Usaina Bolta, już pięć minut później do bramki trafił Ian Maatsen i od tego momentu Borussia była już jednym krokiem w półfinale Ligi Mistrzów. Na kolejne gole musieliśmy czekać do drugiej połowy. Najpierw nadzieje na awans przywrócił Atleti właśnie samobójczy gol kapitana gospodarzy, a następnie trafienie Angela Correi, którego Cholo Simeone wprowadził na boisko razem z Pablo Bariossą i Rodrigo Riquelme tuż przed gwizdkiem rozpoczynającym kolejne 45 minut.
Borussia znowu dwukrotnie pokonała Jana Oblaka w niespełna 5 minut, ba, nawet w 3! W 71. minucie Niclas Fulkrug wykorzystał wrzutkę ze skrzydła, a Marcel Sabitzer, który mu asystował, chwilę później po indywidualnej akcji sam wpisał się na listę strzelców. Madrytczycy byli już bezradni i nie udało im się znaleźć drogi do bramki Gregora Kobela. 4:2, dziękuję, dobranoc, Atleti. Honoru hiszpańskich drużyn w Lidze Mistrzów będzie bronił dzisiaj Real Madryt, ale w starciu z Manchesterem City wszystko może się wydarzyć. Ciekawe swoją drogą, komu w tym spotkaniu będą kibicować wieczorem fani Atletico…
Meczów na tym szczeblu nie można oglądać inaczej, niż na dwóch ekranach równocześnie. Nie da rady wybrać jednego, ciekawszego. Jedyny wybór, przed jakim stoi kibic piłki nożnej, to który mecz oglądać na dużym, a który na małym ekranie. Dzisiejsze starcia między Bayernem Monachium a Arsenalem i Manchesterem City a Realem Madryt powinny przynieść nam tyle emocji, że zamiast popularnego piwka do meczu, polecam zaparzyć ze dwie meliski. Wkraczamy w najciekawszą fazę Ligi Mistrzów, świętujmy! I przygotujmy się psychicznie na ciąg dalszy jutro, bo szykują nam się równie emocjonujące spektakle w Lidze Europy i Lidze Konferencji.











Skomentuj