Stamford Bridge. Dwa dni w świątyni

Pamiętam małą dziewczynkę, która w wieku 12 lat przypinała do wiszącej na ścianie w pokoju słomianki plakaty Chelsea. Tata nauczył ją miłości do piłki nożnej, ona uczyła mamę składu The Blues na pamięć. Jej rówieśnicy kibicowali Realowi Madryt, Manchesterowi United i FC Barcelonie – ona chciała być inna, niż wszyscy. Dziś ta dziewczynka jest 20 lat starsza i właśnie spełniła swoje największe marzenie – spędziła dwa dni na Stamford Bridge.

Pierwszy dzień: zwiedzanie

Jak na niedzielę przystało, zaczęłam ten dzień od wizyty w świątyni. Nie była to jednak zwykła niedziela! (Ani zwykła świątynia.) Dokładnie 119 lat temu, 10 marca 1905 roku, stołeczny Chelsea Football Club został założony, a ja, 10 marca 2024 roku, miałam możliwość świętowania urodzin ulubionego klubu na Stamford Bridge. Jeden z najbardziej klimatycznych małych stadionów rzeczywiście ma swoją niepowtarzalną atmosferę i w końcu przekonałam się o tym na własnej skórze, a nie tylko przez ekran telewizora, czy zdjęcia w prasie.

Nastrój podkręcał przewodnik, kibic z krwi i kości, który wprawdzie nie pochodził z Londynu, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że jest wiernym fanem The Blues. Co ciekawe, jego historia z klubem była dokładnie taka sama, jak moja – po prostu chciał być inny, niż wszyscy w jego środowisku. Łączy nas nie tylko miłość do niebieskiej drużyny, ale także niechęć do Totków. Często muszę odpowiadać na pytanie o najbardziej znienawidzony klub i choć nienawiść i pogarda nie są emocjami, które na co dzień mną kierują, to odpowiedzią zawsze jest właśnie Tottenham. Chyba tak po prostu musi być.

Jeszcze zanim zaczęło się właściwe zwiedzanie, mieliśmy możliwość dotknięcia i sfotografowania się (oczywiście za „skromne” 10 funtów) ze zdobytymi przez Chelsea pucharami Ligi Mistrzów i Klubowych Mistrzostw Świata. Grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji. Obkupiliśmy się też w fanstorze – od szalików, przez kubki, czapki, aż po chusteczki higieniczne i plastry z klubowymi symbolami. Raj dla kibica, piekło dla jego kieszeni. Na taki wyjazd trzeba się właściwie przygotować, czyli po prostu mieć świadomość, że konieczne będzie wyciągnięcie oszczędności z przysłowiowej skarpety, a wszelkie remonty, naprawy auta, czy inne wydatki może nie pierwszej, ale drugiej potrzeby, będą musiały zostać zamrożone.  

Nie wiem, co przed meczem czują piłkarze w tunelu prowadzącym na murawę, ale wiem, jak czuje się przechodzący nim fan, który widzi siebie na stadionowym telebimie. Wspaniałe zafascynowanie i trochę żalu, że to wszystko trwa tak krótko. Ale przyznam Wam, że chyba jeszcze bardziej ekscytowałam się szatnią. Siedzieć na miejscu Reece’a Jamesa, czy Bena Chillwella to uczucie tak wspaniałe, że przebić mogłoby to jedynie wspólne siedzenie z Reecem Jamesem i Benem Chillwellem. Szatnia gospodarzy jest zdecydowanie ładniejsza, większa i bardziej nowoczesna niż szatnia gości, ale to oczywiście zabieg celowy, rzadko zdarza się, że przyjezdni mają takie same warunki do przebrania się, co gospodarze.

W szatni gości mogliśmy za to podziwiać koszulki największych gwiazd, które Stamford Bridge miało okazję w swojej historii gościć. Johan Cruijff, Franz Beckenbauer, Ronaldinho oraz madryckie trio: Karim Benzema, Luka Modrić i… Eden Hazard. Trochę to zakłuło oko, trochę to zabolało. W końcu Belg jest jedną z największych legend Chelsea, piłkarzem najulubieńszym z najulubieńszych. Gdyby to od nas, kibiców, zależało, Eden grałby w niebieskim trykocie do dziś, bez względu na formę, czy wiek. Mój kolega-przewodnik oczywiście potwierdził to również w trakcie oprowadzania. Eden Hazard równa się Chelsea i to się nigdy nie zmieni.

Niebieskie trybuny, idealnie skoszona trawa i boisko lekko wypukłe na samym środku – dlaczego? Żeby często padający angielski deszcz nie tworzył kałuż, a spływał sobie powoli pod kątem poza linię boczną. Czy fotele trenerów i zawodników rezerwowych są wygodne? Owszem. Czy fotele „na ściance” w sali konferencyjnej są równie wygodne? No, trochę mniej, ale to dlatego, że siedzi się tam z co najmniej pięciokilogramowym ciężarem presji, pod ostrzałem dziennikarskich pytań i fleszy aparatów. Mimo iż wcale nie piłam przed zwiedzaniem trunków wysokoprocentowych, chciałabym ten tour po zapleczu stadionu Chelsea odbyć jeszcze raz, na trzeźwo. Byłam upojona ekscytacją, oszołomiona i pełna osobistych emocji. Bo to nie West Ham, Liverpool, czy Manchester City. It’s a Chelsea thing!

Drugi dzień: mecz

Zdobycie biletów na mecz, ba na mecz przeciwko Newcastle, to niemała gimnastyka. Tak to działa w Premier League, najsilniejszej lidze świata, bilety dostają ci, którzy mają karty Membership, płacą za ich posiadanie abonament, a pierwsze mecze, na jakie mogą nabyć wejściówki, to te przeciwko przysłowiowym ogórkom. Świeży członek społeczności Manchesteru United, z kartą One United, nie nabędzie od razu biletu na spotkanie przeciwko Arsenalowi, tylko, na przykład, Bournemouth czy Burnley. Regulamin ligowy zakłada przekazanie biletów bliskim znajomym bądź rodzinie pod warunkiem, że udowodnią, iż są kibicami danej drużyny. Myślę, że jeśli ktoś szuka tak drogiej rozrywki, to chyba musi być fanem, w innym przypadku mógłby lepiej zagospodarować swoje pieniądze.

W Polsce istnieją oficjalne stowarzyszenia angielskich klubów, w przypadku wspomnianych Czerwonych Diabłów jest to MUSC Poland, Stowarzyszenie Kibiców Manchesteru United w Polsce, w przypadku Chelsea – True Blues Poland. Warto właśnie tam sięgać po informacje związane z zakupem biletów, bo w Internecie aż roi się od koników, podejrzanych sprzedawców, dziwnych stron internetowych, które oferują bilety na każdy mecz w każdym możliwym sektorze, a w rezultacie dopiero przy bramkach do wejścia na stadion okazuje się, że bilet jest nieważny lub przypisany do innego nazwiska.

Na jednym z fejsbukowych for natknęłam się na wpis zawiedzionego kibica, który załatwił sobie wejściówkę, ale na sektor dla opiekunów dzieci – niby ok, jest dorosły, ale jak się okazało, takie bilety umożliwiają wejście na stadion TYLKO z dzieckiem (które oczywiście musi mieć również swoją dziecięcą wejściówkę). Nie każdy pośrednik zwraca na takie szczegóły uwagę, dlatego warto być ostrożnym przy planowaniu wyjazdu na mecz, aby nie zostać pod stadionem „za pięć dwunasta” z nieważnym biletem w ręce.

W ręce przed meczem to można trzymać piwo! Atmosferę meczową na Fulham Road czuć było już kilka godzin przed starciem ze Srokami. W pubach poprzestawiano stoliki, a właściwie całkowicie pochowano je, tak aby zwiększyć przestrzeń dla kibiców szturmujących bar celem wprowadzenia się w luźny nastrój i nabrania odwagi do śpiewania kibicowskich piosenek. Nikogo pewnie nie zdziwi, jeśli powiem, że najlepsze piwo, jakie piłam w Anglii, to Chelsea Pilsner. Ale co poradzę na to, że faktycznie było najlepsze! (O trunku The Gunners w The Gunners Pub pewnie jeszcze napiszę.) Najbliżej stadionu Stamford Bridge znajduje się The Butcher’s Hook i to właśnie tam, w 1905 roku, doszło do spotkania założycielskiego Chelsea. 119 lat później, w tym samym miejscu, bujałam się w rytm Flying  high, up in the sky, we’ll keep the blue flag flying high!

Sam mecz? Złoto. Grały dwie wyrównane drużyny, więc niełatwo było przewidzieć wynik końcowy. Liczyłam oczywiście na wygraną Chelsea, a przynajmniej na brak bezbramkowego rezultatu, bo wprawdzie takie remisy potrafią być emocjonujące, ale umówmy się, bardziej spektakularne i przyjemne dla oka są oczywiście mecze, w których padają gole. Tu było ich pięć, w dodatku z przewagą 3:2 dla The Blues, marzenie. Odblokował się Mychajło Mydryk, w końcu poprawne spotkanie rozegrał wracający po kontuzji Marc Cucurella, dobrze spisał się strzelec pierwszego gola, Nicolas Jackson, a Cole Palmer przeszedł samego siebie, zdobywając bramkę, asystę oraz statuetkę Man Of The Match. Siedziałam tak nisko i tak blisko murawy, że niemal czułam na sobie oddechy zawodników (no dobra, nic takiego nie czułam, ale chcę podkreślić, jak dobre miejscówki udało nam się zdobyć).

Jeszcze raz to napiszę, grały dwie wyrównane drużyny, już nie z topu, a ze środka tabeli. Chelsea, po przejęciu przez Tedda Boehly’ego, spadła ze szczytu i dryfuje gdzieś pomiędzy strefą spadkową, a pucharową. Na szczęście bliżej już jej do góry niż do dołu tabeli, ale jednak nie jest to ekipa, od której oczekuje się z meczu na mecz wygranej. Wiele osób mówiło mi, że przyniosłam Chelsea szczęście, ale to szczęście tak naprawdę miałam ja, że trafiłam na mecz, w którym ten młody skład Mauricio Pochettino zdobył trzy punkty. I znowu powiem, że maszyna ruszyła, a na najbliższym zakręcie niebieski autobus wypadnie za barierki… Nie jest dziś łatwo kibicować Chelsea, ale jak to mówią – kibicem się jest, a nie bywa.

W trakcie spotkania płakałam chyba ze trzy razy. To był mój pierwszy wyjazd na Stamford Bridge. Za każdym razem, gdy spoglądałam do góry na napis Chelsea Football Club nad boczną trybuną, miałam przed oczami tę 12-letnią dziewczynkę przy słomiance z plakatami Chelsea, która wtedy nie śmiała nawet marzyć o wyjeździe na taki mecz. A może marzyła i właśnie dlatego to marzenie teraz spełniła? Słomianki już nie mam, ale plakat trzymam na pamiątkę do dziś. Bo do dziś moje serce jest niebieskie, krew w żyłach, może nie arystokratyczna, ale też niebieska i dlatego w moich niebieskich oczach pojawiły się łzy wzruszenia (a ja się generalnie szybko wzruszam).

Zatem nie przestaję marzyć i mam nadzieję, że jeszcze do świątyni wrócę, choć może już nie do tej samej, starej, klimatycznej, ale powiększonej, zmodernizowanej lub całkiem nowej. Nawet jeśli obok Stamford Bridge powstanie nowoczesny obiekt na miarę XXI wieku, a wiele wskazuje na to, że stanie się to w całkiem niedalekiej przyszłości, to liczę na to, iż obecny stadion pozostanie jednak w swojej formie jeszcze przez długie lata. Szkoda byłoby, aby spotkał go los Highbury Arsenalu, przekształconego na budynki mieszkalne, czy całkowicie zburzonego Boleyn Ground West Hamu. Kontynuując cytowaną wcześniej stadionową przyśpiewkę: From Stamford Bridge to Wembley, we’ll keep the blue flag flying high!

Jedna odpowiedź do „Stamford Bridge. Dwa dni w świątyni”

  1. Awatar Sara perché ti amo… czyli jak zakochałam się w Lombardii i San Siro – Amy Football Lover

    […] na mecz Serie A było o niebo łatwiejsze, niż w przypadku Premier League – o tym pisałam już w relacji ze Stamford Bridge. I mówię przecież o hicie kolejki włoskiej ligi – AC Milan – AS Roma! Obie drużyny były […]

    Polubienie

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Amanda, blogerka. Piszę felietony sportowe, recenzuję książki, komentuję bieżące wydarzenia z piłkarskiego świata i zapraszam do wspólnej dyskusji. :-)

Let’s connect