Bayer(n) – największy rywal Bayernu Monachium

Trzęsienie ziemi na Bawarii. Co się dzieje z Bayernem? Gdzie szukać przyczyny ich porażek? Obarczyć winą trenera, Thomasa Tuchela, czy zrzucić wszystko na karb Harry’ego Kane’a i ciążącej na nim klątwy? Po jedenastu latach dominacji Bayern Monachium staje w obliczu ryzyka utraty fotela lidera niemieckiej Bundesligi a na jego drodze wyrasta potężny Bayer Leverkusen, który zaskakuje świat futbolu i po 21 kolejkach ma dziś pięciopunktową przewagę nad Bawarczykami. Ale to nie „Aptekarze” są największym rywalem Die Roten. Prawdziwym rywalem Bayernu, jest… Bayern.

Myślę, że w piłkarskim słowniku prędzej czy później pojęcie „klątwy Kane’a” zagości już na stałe. Będzie oznaczało sytuację, w której bardzo dobry zawodnik nie wygrywa trofeów ze swoją drużyną, dlatego zmienia klub na taki, który osiąga sukcesy, ale po jego transferze magicznie kończy się zwycięska passa nowego zespołu i nadal trofea przechodzą zawodnikowi obok nosa. Tę definicję ktoś mądry na pewno kiedyś doszlifuje, ale generalnie wniosek jest jeden – jeśli zdobywasz ze swoją drużyną puchary to wiedz, że gdy ściągniesz w swoje szeregi Harry’ego Kane’a, ściągniesz tym samym gromy, klątwy i złe uroki. Jak inaczej wytłumaczyć obecną sytuację Bayernu, który realnie traci szanse na zdobycie kolejnego, dwunastego z rzędu, mistrzostwa kraju? Który najważniejszy ligowy mecz przeciwko liderowi przegrywa bezceremonialnie 3:0? Który męczy się w Lidze Mistrzów z Lazio i przywozi z Rzymu bagaż jednego straconego gola?  

Oczywiście trochę dramatyzuję, bo tak naprawdę Bayern swoją zwycięską passę mógł zakończyć już w poprzednim sezonie, gdy rzutem na taśmę wyrwał puchar dominującej Borussi Dortmund. Ponadto, futbol ciągle jest dyscypliną zespołową, więc obwinianie jednego zawodnika za niepowodzenia całej drużyny, jest po prostu bez sensu. Zwłaszcza zawodnika, który mimo wszystko ma w lidze bardzo dobre, ba, znakomite liczby. Mówimy przecież o Harrym Kanie, który w 21 meczach zdobył dla Bayernu 24 bramki! Anglik idzie na rekord, a wiemy, jak postawiona jest poprzeczka. Sepp Maier, były zawodnik monachijskiego giganta, powiedział nawet, że Kane ma większą wartość dla Bayernu, niż miał Robert Lewandowski. To dość odważne stwierdzenie, ale nie da się ukryć, że Anglik po prostu robi w Niemczech robotę. Pech chciał, że z jego pojawieniem się na Allianz, równocześnie Leverkusen zaczęło rosnąć jak chleb na drożdżach.

Anglik wciąż uważany jest za najlepszego napastnika w kraju, wykręcał nieprawdopodobne liczby będąc w Tottenhamie, w 430 meczach zdobył 278 goli, 45 bramek zdobył na boiskach międzynarodowych, a w samej Premier League trafiał do bramki rywala 213 razy. Jego wartość rynkowa, biorąc pod uwagę wiek, jest nadal stosunkowo wysoka – 110 milionów euro (Bayern sprowadził go na Allianz za 95 milionów euro). No właśnie, Kane wykręcał liczby. Powtórzę – piłka nożna to sport zespołowy, więc indywidualne osiągnięcia jednego zawodnika nie przynoszą trofeów całej drużynie. Dlatego mimo zdobytych tytułów najlepszego strzelca Premier League (w sezonach 20215/2016, 2016/2017, 2020/2021) oraz czterokrotnie piłkarza roku, nie udało mu się poprowadzić Tottenhamu na szczyt czy to w lidze, czy pucharach. Ostatnie trofeum Totki wzniosły w pucharze ligi angielskiej w sezonie 2007/2008, czyli jeszcze przed erą Kane’a. Co ciekawe, a może nawet trochę smutne, to fakt iż chwilę przed odejściem Harry’ego Spurs udało się wygrać nic nieznaczący, ale jednak, Tiger Cup (pozdrawiam tych, którym uda się wygooglować, co to za prestiżowy turniej), a początek sezonu realnie zapowiadał walkę nie o top 4, jak dotychczas, ale o tytuł lidera Premier League. Wówczas wyglądało na to, że Kane, pakując korki, z Hotspur Stadium zabrał również tę paskudną klątwę.

Schodząc na ziemię i odpuszczając magiczne przekleństwa – może problemem w Bayernie jest jednak trener? Na pewno w utrzymaniu tytułu mistrza nie pomaga brak poprawnej komunikacji w zespole, a wierząc w przecieki z szatni, Tuchel jest skłócony z filarami drużyny, Joshuą Kimmichem, Thomasem Mullerem, Matthijsem de Ligtem… Według szkoleniowca (który – nie ma co ukrywać – jest perfekcjonistą) wszelkie niepowodzenia prowadzonego przez siebie zespołu, to wina wyłącznie piłkarzy. Skoro są słabi, to jak mają realizować jego perfekcyjny, idealny plan? To przekonanie o własnej doskonałości, maestrii nie pierwszy raz gubi Tuchela, a w przeszłości stawianie się jego koncepcji prowadziło nawet na drogę sądową – oskarżający go o mobbing bramkarz Heinz Muller nazwał go niegdyś dyktatorem, a w czasach prowadzenia Borussi bardzo dużo pisało się o chamskich odzywkach Tuchela w stosunku do swoich piłkarzy.

Tuchel to fanatyk analiz. Nie dość, że w swojej pracy jako jeden z pierwszych posiłkował się zewnętrznymi ośrodkami analitycznymi, to również mocno kontrolował badania przeprowadzane przez swoich ludzi, było tak nawet w przypadku, gdy jego uczniem był sam Julian Nagelsmann – Tuchel często wolał sam pojechać na małą wioskę i obejrzeć mecz szóstoligowca w czasach prowadzenia rezerw Augsburga, niż powierzyć to zadanie komuś innemu. To sobie zawsze wierzył w stu procentach. Jego mania kontrolowania przez lata, z jednej strony, zaprowadziła go bardzo wysoko, sięgnął przecież po puchar Ligi Mistrzów, o którym marzy każdy trener, ale również zniechęciła do siebie wielu pracodawców, jak i sztabowych współpracowników, na piłkarzach kończąc. I to dziś widzimy w Bayernie. Tuchel nie jest uśmiechniętym Pepem Guariolą czy przytulającym zawodników Jurgenem Kloppem. To nie pełen ogłady Xabi Alonso. Tuchel to tyran pracy, pasjonat, indywidualista. Gdyby miał w sobie zaledwie pierwiastki tych cech, wówczas osiąganie sukcesów szłoby w parze z uznaniem i sympatią. Niestety, Tuchel składa się z samych takich cech i znowu wybucha – myślę, że władze Bayernu już przeglądają po cichu CV nowych kandydatów na jego stanowisko.

Wywołany do tablicy Xabi Alonso to bohater na miarę osobnego artykułu, bo to, czego dokonał w ostatnim czasie z „Aptekarzami”, budzi zachwyt nie tylko u lokalnych kibiców, ale także fanów piłki na całym świecie. Jest werbalnie rozchwytywany i mile widziany w wielu klubach, z czego najpoważniejsi gracze do zaoferowania mu posady trenera to oczywiście Liverpool i FC Barcelona. Oba zespoły prowadzone będą przez aktualnych szkoleniowców do końca obecnego sezonu, więc w czerwcu zwolnią fotele dla swoich następców. Piszę o tym dlatego, że w wyścigu o Alonso jest również… Bayern Monachium. Czy zatem zapewnienia ze strony zarządu o tym, że nie chcą pozbywać się Tuchela, mają na celu wyłącznie odroczenie jego zwolnienia i zaoferowanie prowadzenia najbardziej utytułowanej niemieckiej drużyny właśnie Hiszpanowi?

Moja osobista, jakże ważna i kluczowa dla rozwoju zdarzeń, opinia jest taka, że Alonso powinien zostać w Leverkusen przynajmniej na jeszcze jeden sezon. Obejmowanie Liverpoolu w tak młodym wieku (42 lata!) i to bezpośrednio po wielkim Jurgenie Kloppie byłoby prawdopodobnie strzałem w kolano, takie scenariusze przerabiali już Unai Emery, przejmujący Arenal z rąk Arsene’a Wengera, czy David Moyes, obejmujący Manchester United po Sir Alexie Fergusonie. Przejście do Bayernu wydaje mi się absurdalne (mimo, że ma w umowie klauzulę umożliwiającą odejście w przypadku zainteresowania ze strony drużyn, w których grał, a taką jest również Bayern) i bez względu na to, w którym momencie Herbert Hainer i Oliver Kahn podziękują Tuchelowi za współpracę, nie uda im się zaprosić do niej Alonso.

Niewiele osób pamięta, że Tuchel był też w przeszłości trenerem FSV Mainz, które teraz zmaga się z serią niepowodzeń i brodząc po dnie tabeli zmienia trenera licząc na szybkie odbicie ponad strefę spadkową. Może właśnie taki klub powinien przejąć charyzmatyczny Niemiec? Skoro zarówno z Chelsea, jak i wcześniej z PSG bywał, mówiąc wprost, wyrzucany, to może zamiast drużyn z wierzchołka powinien prowadzić drużyny z dołu? Może lepiej sprawdzi się w gonieniu króliczka, a nie w trzymaniu króliczka ponad głowami innych? Włodarze Mainz znaleźli następcę Jana Siewerta, został nim Bo Henriksen, dlatego w przypadku pojawienia się Tuchela na rynku transferowym, do Mainz raczej nie wróci, zresztą nie pozwolą mu na to jego wysokie ambicje. Tyle tylko, że zaraz zabraknie na tym wierzchołku drużyn, które będą chciały mieć Niemca u siebie.

Jeśli w najbliższych dniach Bayern nadal będzie utrzymywał się w walce o fotel lidera, Tuchel prawdopodobnie zostanie u władzy do końca sezonu. Jeśli jednak trafi się kilka wpadek z rzędu a do tego zgrzyty w szatni urosną, wówczas możemy spodziewać się wystawienia jego perfekcyjnych walizek za drzwi. A co z zawodnikami? Kimmich jest na celowniku Manchesteru City, Alphonso Davies już porozumiał się z Realem Madryt, a Leon Goretzka od dłuższego czasu jest otwarty na zmianę barw klubowych. Może Die Roten potrzebne są właśnie kolejne zmiany kadrowe? Może sam Kane to za mało? Może zwolnienie trenera i zastąpienie go nowym nie rozwiąże problemów całego klubu?

Przykro patrzy mi się na zatroskaną minę Tuchela, ale jeszcze smutniej robi mi się wiedząc, co za nią się kryje. Napisy „Tuchel raus” pod siedzibą Bayernu z jednej strony oburzają mnie, z drugiej rozumiem frustrację kibiców wobec trenera, który nie tylko nie osiąga oczekiwanych wyników, ale jest bezwzględny w szatni i burzy dobrą atmosferę słowami w stylu: „nie jesteście tak dobrzy, jak zakładałem. W takim razie muszę dostosować się do waszego poziomu” – jak donosi mający tzw. wtyki dziennikarz Sky, Riccardo Basile. Całkiem subiektywnie i bezczelnie przyznam, że w całym tym zamieszaniu cieszę się z możliwości utraty przez Bayern dwunastego z rzędu tytułu Mistrza Niemiec. Przerwanie dominacji jednego klubu wpłynie korzystnie na wzrost zainteresowania całą ligą, która nie będzie już tak oczywista. Tylko co na to kibice Bayernu?   

Photo source: telegraph.co.uk.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Amanda, blogerka. Piszę felietony sportowe, recenzuję książki, komentuję bieżące wydarzenia z piłkarskiego świata i zapraszam do wspólnej dyskusji. :-)

Let’s connect