Śmieszne są te puchary, naprawdę. West Ham wygrywa do przerwy z Arsenalem 1:0 bez oddania nawet jednego strzału, Bayern odpada z drużyną, zajmującą 15-te miejsce w trzeciej lidze niemieckiej zaraz po tym, jak pokonali w Bundeslidze Darmstadt 8:0 (swoją drogą Kanonierzy też ostatnie ligowe spotkanie wygrali wysoko, bo 5:0 z Sheffield United). Dwie hiszpańskie drużyny strzeliły w swoich wczorajszych meczach łącznie 24 bramki – szkoda, że nie grały przeciwko sobie. Piłka reprezentacyjna zawsze chowała się do tej ligowej, ale teraz chowa się również do pucharowej.
Nie wiem, czym jest Hernán Cortés, nawet Flashscore nie ma takiego klubu w swojej bazie. Wpisując hasło Hernán Cortés w Google pierwsze, co wyskakuje, to wizytówka urodzonego w 1485 roku hiszpańskiego konkwistadora, znanego jako zdobywca Meksyku. Wczoraj jednak drużyna o takiej właśnie nazwie została rozgromiona w Copa del Rey przez Real Betis 1:12. Honorowego gola na Estadio Francisco de la Hera strzelił niejaki Enrique Marquez Nieto (czyżby potomek wielkiego Cortesa?). Betis festiwal bramek rozpoczął w 4. minucie i zakończył w 90. Rodri ustrzelił klasycznego hattricka, Willian Jose trafił do siatki czterokrotnie – wszystkie bramki również strzelił jeszcze w pierwszej połowie. Do 50. minuty było już 0:10 i w tym momencie niewątpliwie drużyna gości zluzowała szelki i odpuściła to spotkanie, bo są przecież pewne niepisane zasady fair play, żeby poskromić swoją przewagę w momencie, gdy pogrom zaczyna przeradzać się w pośmiewisko. Dwóch pozostałych bramek w końcówce spotkania nie dało się po prostu nie strzelić, zwłaszcza że jedna z nich padła z karnego. Piłkarska rzeź.
Na pocieszenie, nie był to najgorszy rezultat wczorajszych pucharowych potyczek na hiszpańskiej ziemi. Tardienta przegrała z Getafe 0:12. Nie udało im się strzelić nawet jednej, honorowej bramki, wpuścili za to dokładnie tyle samo, co Cortés. Goście (choć Tardienty gospodarzem nazwać nie można, mecz odbywał się bowiem na najbliższym spełniającym wymogi obiekcie, tj. w Huesce) nie mieli litości i dobili rywala ustalając wynik spotkania w 85. minucie i ustanawiając tym samym nowy rekord w 120-letniej historii Pucharu Króla. Takie sytuacje mają miejsce, gdy w zawodach spotykają się drużyny, które dzieli pięć szczebli ligowych i wówczas pojawia się pytanie, czy ma to sens? Czy nie należałoby zmodyfikować zasad rozgrywania spotkań na dole drabinki w rozgrywkach, do których przystępuje aż 110 klubów?
Z trzecioligowym Saarbrucken z 1/16 finału Pucharu Niemiec odpadł z kolei Bayern Monachium. Po sobotnim ośmiobramkowym pogromie w Bundeslidze nie było już śladu, ale tym razem śladu na boisku nie zostawił również Harry Kane, który cały mecz przesiedział na ławce. Skromne 1:2 na Ludwigspark Stadion dało trzecioligowcowi awans, choć na zwycięskiego gola kibice musieli czekać aż do 96. minuty, kiedy to do eksplozji radości gospodarzy doprowadził 34-letni Marcel Gaus. 160 ataków Bawarczyków wobec 65 ekipy znad Saary paradoksalnie nie odzwierciedliło tej najważniejszej statystyki, czyli strzelonych bramek. Inni niemieccy ekstraklasowcy nie zawiedli, Leverkusen pewnie pokonał Sandhausen 2:5, Borussia wymęczyła 1:0 z TSG Hoffenheim, Eintracht również z awansem po wygranej 0:2 z Viktorią Berlin, a zajmujący trzecie miejsce w lidze VfB Stuttgart wygrał z berlińskim Unionem 1:0.
To jak to było z tym West Hamem? W pierwszej połowie wczorajszego spotkania EFL Cup z Arsenalem prowadzili 1:0 bez oddania nawet jednego strzału? Ano tak, bo pierwszego gola dla drużyny Davida Moyesa zdobył Ben White. Zaczęło się samobójem, skończyło się przegraną 3:1 – Mikel Arteta wziął całą winę na siebie, przyznał że to jego taktyka nawaliła, ale kto wie, czy nie było to zagranie taktyczne – teraz Arsenal będzie mógł się skupić na tym, co naprawdę ważne, a więc na zwycięstwie w Premier League. Na barkach Kanonierów leży odsunięcie Manchesteru City od fotelu ligowego zwycięzcy, który może w tym sezonie pobić rekord czterech mistrzostw z rzędu. Słynne powiedzenie, że piłka nożna to taka gra, w której 22 mężczyzn biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy można przełożyć na ligowe boiska w Anglii – wszyscy grają, a wygrywa i tak zespół Pepa Guardioli.
W spotkaniu Młotów z Kanonierami pełne 90 minut rozegrali zarówno Łukasz Fabiański, jak i Jakub Kiwior. Zgodnie z zapowiedzią Moyesa polski bramkarz broni słupków w meczach pucharowych, ustępując swojemu klubowemu koledze, Alphonsowi Areoli, miejsca „jedynki” w meczach Premier League. Takiej reguły nie ma w Arsenalu a sam trener ma do pozycji bramkarza dość innowacyjne podejście. Genaralnie goalkeeperów w trakcie spotkania się nie zmienia, no chyba, że dopadnie ich kontuzja albo zgarną czerwoną kartkę. W każdym innym przypadku zmiana bramkarza jest mocno deprymująca i ma wręcz podtekst psychologiczny. Na pewno nie jeden trener chętnie zdjąłby bramkarza, który przepuszcza piątą, czy szóstą bramkę, ale tak się po prostu nie robi, chyba że mamy do czynienia z dogrywką i zmianą wyłącznie na karne, co często jest już z góry ustalane w taktyce na dany mecz. Według Artety bramkarz to taka sama pozycja, jak każda inna, więc nie widzi problemu w tym, aby dokonywać zmiany między słupkami w trakcie spotkania. Do tej pory jeszcze swojej wizji nie zrealizował na boisku, ale kto wie, czy niedługo Aaron Ramsdale i David Raya nie będą musieli walczyć o „jedynkę” ze spotkania na spotkanie. Przed The Gunners ligowe spotkanie z Newcastle, może to jest ten pojedynek, w którym hiszpański coach trochę namiesza?
Skoro mowa już o drużynie Eddiego Howe’a, to bardzo miło mi poinformować, że i ona odniosła wczoraj zwycięstwo w 1/8 finału EFL Cup. Tablice Old Trafford po raz drugi w ciągu czterech dni musiały wyświetlać wynik 0:3, najpierw podopiecznych Erika ten Haga pokonał rywal z niebieskiej części Manchesteru, wczoraj wynik powtórzyło Newcastle. Po przegranej z City w lidze, holenderski trener kazał swoim zawodnikom siedzieć w szatni w ciszy i słuchać świętowania rywala, ciekawe, czy i tym razem ukarał podopiecznych w ten sam sposób. W Chelsea prawdopodobnie Holender musiałby już pakować walizki, w Manchesterze jednak ma wciąż silne poparcie zarządu klubu. Trochę śmieszkuję z The Blues, ale trzeba im oddać, że we wczorajszym spotkaniu z Blackburn gra niebieskich mogła się podobać. Mauricio Pochettino wciąż buduje zespół, a kibicom pozostaje wierzyć w proces i cierpliwie czekać na lepsze czasy. Dlatego dla mnie puchary są ciekawe! Przynajmniej te krajowe, bo do europejskich Chelsea wciąż dalej, niż bliżej…
EFL Cup wkracza w decydującą fazę, tu już nie ma słabych drużyn (uwielbiam tę frazę!). Chelsea podejmie właśnie Newcastle, a wspomniany West Ham pojedzie na Anfield mierzyć się w swoim ćwierćfinale z Liverpoolem, który wczoraj wyeliminował Bournemouth. Dzisiaj ciąg dalszy potyczek w hiszpańskiej Copa del Rey, a w piątek początek starć w ramach Pucharu FA, czyli Pucharu Anglii – najstarszych europejskich rozgrywek klubowych na świecie. Jeśli ktoś jeszcze nie widział „Angielskiej gry” na Netflixie, to polecam jeszcze raz – początki angielskiej piłki skompresowane w sześciu dobrych odcinkach. Polecam również oglądanie pucharów! Puchary są fajne, emocjonujące i potrafią być niezwykle zaskakujące. Promocja nie zawiera lokowania platformy streamingowej ;-).
Photo source: sportsbrief.com.











Skomentuj