Dziś proszę wszystko czytać z przymrużeniem oka. Albo najlepiej całkiem je zamknąć. Będzie sarkastycznie, ironicznie, złośliwie, ale może dzięki temu odrobinę zabawnie. Jest gorąco, wakacyjnie, pozwólmy sobie trochę popuścić szelki i potraktować piłkę nożną jako rozrywkę, a nie rywalizację zmuszającą nas do rwania włosów (na przykład z głowy). A żeby ten sarkazm łatwo mi się przemycało, na cel obrałam sobie naszą wspaniałą reprezentację Polski, którą (szczerze) uwielbiam.
Historyczne, drugie już zwycięstwo nad Niemcami, to niebywały sukces reprezentacji Polski w piłce nożnej – naszej dyscyplinie narodowej. Po raz pierwszy wyczynu tego udało nam się dokonać w 2014 roku w eliminacjach do Mistrzostw Świata 2016. 11 października 2:0 na Stadionie Narodowym w Warszawie smakowało lepiej, niż nie jedna wysoka wygrana nad innymi reprezentacjami (może dlatego, że innych wysokich wygranych w zasadzie niewiele było). Bohaterami byli oczywiście wszyscy wypuszczeni przez Adasia Nawałkę zawodnicy, ale dziejotwórczy okazali się Arkadiusz Milik i Sebastian Mila (Sebastian Mila!), trafiający do bramki wroga… pardon, rywala, kolejno w 51. i 88. minucie. Pomogliśmy podopiecznym Joachima Löwa [tu miejsce na parsknięcie śmiechem lub wzdrygniecie się w związku z przywołanymi wspomnieniami jego okołoboiskowego stylu bycia] pobić dwa niechlubne rekordy – odniesienie pierwszej, w historii rywalizacji między sąsiadami, przegranej z Polską oraz pierwszej od 1998 roku przegranej w meczu eliminacyjnym do wielkiego turnieju.
Na kolejną wygraną Biało-Czerwoni zdecydowali się w ubiegły piątek. Złośliwcy policzą szybko, że to prawie dziewięć długich lat! Ale w ciągu tego czasu mierzyliśmy się z okupan…. z Deutsche Elf tylko dwukrotnie, w tym raz bezbramkowo zremisowaliśmy. Nasze statystyki ewidentnie polepszają się i myślę, że gdyby w kolejnych losowaniach eliminacyjnych ktoś proponował nam wrzucenie do jednego worka z Niemcami, powinniśmy brać to w ciemno. Jeśli jeszcze Die Adler będą utrzymywać swoją beznadziejną formę w kolejnych latach, za takie losowanie mogłabym nawet zapłacić – oczywiście z budżetu państwa, nie z własnej kieszeni [miejsce na emotikonek clowna, który nie zdaje sobie sprawy, że to jeden i ten sam portfel].
Oczywiście w starciach z naszym zachodnim sąsiadem nie ma znaczenia ranga spotkania. Mecz to mecz i towarzyskie zwycięstwo jest równie doniosłe, co wygrana w finale Mundialu. Z tą różnicą, że Niemcy takie finały wygrywali… Czy dla nich rywalizacja z Polską jest równie honorowa i priorytetowa? Pomidor. Polsza to jednak kraj wyjątkowy, pełen paradoksów, niekonwencjonalny, wręcz awangardowy. W Polsce międzynarodowy sędzia UEFA, mający na swoim koncie finały ostatniego Mundialu i klubowej Ligi Mistrzów, odrzuca milionowe oferty z Arabii Saudyjskiej i idzie na drugi dzień sędziować A-klasowe starcie między Turośnianką a GKS-em Rutki. W Polsce były selekcjoner bez sukcesów decyduje się na transfer do tejże samej Arabii prowadzić saudyjski klub, zwarty i gotowy do rywalizacji przeciwko Cristiano Ronaldo, N’golo Kante i Karimowi Benzemie. Z Polski inny selekcjoner ucieka, godząc się nawet na zapłatę PZPN 2 milionów złotych za zerwanie kontraktu, tak bardzo musiał być tu uciemiężony. A kibice? Kibice tez są różni. Jedni, zapominając, że mamy już XXI wiek, ciągle nawiązują do nieśmiertelnych Orłów Górskiego, inni śpiewają „nic się nie stało” jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Są i tacy, którzy jeżdżą za reprezentacją i płacą za oglądanie ich „występów” na żywo. W każdym z nich Polska reprezentacja budzi jakieś emocje, a to jest przecież najważniejsze, najgorzej jest być bezbarwnym.
Myślę, że Jakub Błaszczykowski nie mógł wymarzyć sobie lepszego zakończenia kariery reprezentacyjnej – odwlekanej, skądinąd, dość długo, czego nie omieszkał wypomnieć jego były klubowy kolega, Ilkay Gundogan, który po piątkowym meczu podzielił się z mediami swoimi błyskotliwymi spostrzeżeniami: było to dzisiaj widać na boisku, po 10-15 minutach [Kuba] był dość mocno zmęczony. Nie jestem przyzwyczajony do takiego widoku, bo gdy graliśmy razem, zawsze był pełnym energii, rozbieganym zawodnikiem, grającym na wysokiej intensywności. Widać było, że nieco się postarzał. Niemniej wszystkim, również piłkarzowi Manchesteru City, łezka w oku się zakręciła. Kolejny wielki przyjaciel, Robert Lewandowski, przejmując od Kuby opaskę kapitana w 16. minucie spotkania, podziękował swojemu rodakowi, uściskał go, pogłaskał po główce, a social media zaczęły się nad tymi obrazkami rozczulać. Szkoda tylko, że ten sam Robert Lewandowski zapomniał wspomnieć o Kubie w swoim ostatnim, hucznie promowanym, dokumencie na Amazon Prime. Szczere były na pewno podziękowania na trybunach, głośne „dziękujemy!” niosło się po Narodowym i wywoływało gęsią skórkę nawet przed telewizorami.
Głośno było też po golu Jakuba Kiwiora. Jego klubowy trener, Mikel Arteta, na pewno z uwagą i ciśnieniomierzem na ręce oglądał polsko-niemiecki bój, chociażby po to, aby przyjrzeć się Kai’owi Havertzowi, którego Arsenal chciał ściągnąć z Chelsea na Emirates Stadium. Piszę w czasie przeszłym, bo zapewne po meczu, w którym 24-latek figurował tylko na liście obecności, na pewno nie na boisku, hiszpański coach prawdopodobnie chciałby zrezygnować z tego śmiałego i drogiego ruchu transferowego na rzecz ewentualnych ruchów boiskowych – a może by tak Kiwiora do przodu dać…? Pomyślmy o tym również w repce, bo tyły mamy dobre, tylko z przodu nie dojeżdżamy. Zresztą, po co nam obrońcy, skoro w bramce mamy jeszcze Wojtka Szczęsnego? Nie tylko obroni i wyciągnie z linii bramkowej wszystko (a przede wszystkim piłkę), ale także jest w stanie rozpocząć grę ofensywną z pominięciem formacji, tzw. lagą na Robercika.
Bednarek, Kędziora, Bereszyński, Kiwior, Szczęsny, to chyba top 5 ostatniej rozgrzewki przed dzisiejszym meczem eliminacyjnym do Euro 2024 przeciwko Mołdawii. Do tego (złudne) nadzieje na odpalenie Lewego i Zielińskiego, dalej Szymański, Kamiński, Skóraś, (nieodgadniona) myśl szkoleniowa tajemniczego Fernando Santosa – to wszystko razem daje nam niezłą mieszankę emocji, doświadczenia, nieopierzenia, precyzji, braku precyzji, szybkości, ślamazarności, zaskoczenia, opanowania, pozytywnej agresji i niepozytywnej niestabilności. Czego możemy się zatem wieczorem spodziewać? Niczego. Jak zawsze. Albo wymęczymy 1:0 wyolbrzymiając trudne warunki obcego boiska oraz nieobliczalność bałkańskiego rywala (licząc na to, że kibice nie zorientują się, jak daleko z Mołdawii na Bałkany), albo przegramy z kretesem i będziemy odpierać ataki dziennikarzy wielką tarczą z napisem „Polska 1:0 Niemcy”. Możemy też wygrać i ten scenariusz chciałabym, aby nasi kopacze zrealizowali. Niesieni falą pochlebstw, które sami sobie zapewne w szatni prawią, mogą z fantazją roznieść rywala i zapewnić nam spokojny odpoczynek w nadchodzących wakacyjnych miesiącach.
O kolejne punkty będziemy walczyć we wrześniu, a słowo „walczyć” nie jest tu przypadkowe, bo bój stoczymy przeciwko Wyspom Owczym. Kto na jesieni pozostanie w kadrze? Kogo w porywie urlopowego świętowania zaciągnie do klatki Sławomir Peszko? Tego jeszcze nie wie nikt. Czy przed przerwą (eliminacyjną), czy po przerwie, co to będzie, co to będzie! I najważniejsze – czy nasz portugalski Piechniczek nie pójdzie śladem rodaka uciekając z biało-czerwonego statku w najbardziej niespodziewanym momencie? Jedno jest pewne – z naszymi zawsze będą kibice. Bo cóż to by był za patriotyzm, gdybyśmy po pierwszej porażce zaprzestali oglądania ich wypocin? Albo po drugiej? Albo po trzeciej? Kibicem się jest, a nie bywa, moi mili. A jak trzeba, to i potrenować możemy, w końcu nikt nie daje tak dobrych rad jak Janusz z pilotem i puszką piwa Tyskie w rękach. Piękny ten nasz sport narodowy – kibicujmy razem, w końcu nic tak nie łączy nas jak piłka.
Photo source: goal.pl.











Skomentuj