Na górze tabeli Premier League robi się tłok, ale naprawdę nadzwyczajna wydaje się być przede wszystkim pozycja lidera, którą ex aequo zajmują Chelsea i Liverpool. Na pierwszy rzut oka nic w tym dziwnego – tyle samo meczów, tyle samo punktów, taka sama różnica bramek. Wszystko ok, zwłaszcza na początku sezonu. Ale identyczny sposób zdobywania kolejnych punktów jednej i drugiej drużyny zakrawa o tajemniczy, czarodziejski urok. Jeśli rzucony na oba zespoły będzie działał dalej, w sobotę powinniśmy zobaczyć kolejne identyczne wyniki.
Zaczęło się od 3:0. Liverpool niezbyt przyjaźnie przywitał w lidze beniaminka z Norwich, pokonując go na jego własnym terenie, choć może i tak był to wynik dość łaskawy, zważywszy na 5 bramek zaserwowanych Kanarkom w drugiej kolejce przez Manchester City. Chelsea również nie okazała się zbyt gościnna dla Crystal Palace i ich nowego trenera Patricka Vieiry, który w swoim debiucie w roli coacha Orłów musiał przyjąć na barki pierwsze mocne baty od tegorocznego triumfatora Ligi Mistrzów. Były reprezentant Francji doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że urwanie punktów Chelsea graniczy z cudem, ale cuda przecież się zdarzają! W końcu 3:0 z Tottenhamem na pewno było zaskoczeniem, a jednak podopiecznym Vieiry udało się pokonać u siebie zespół Nuno Espirito Santo. Limit szczęścia wyczerpał się jednak już przed kolejnym meczem… przeciwko Liverpoolowi, który podobnie jak Chelsea, również pokonał Orłów 3:0.
Skoro już o piątej kolejce mowa – The Blues osiągnęli ten sam wynik przeciwko Tottenhamowi (kondycja Spurs w nowym sezonie to temat na osobny, długi i bolesny artykuł). Ekipa Thomasa Tuchela na trzybramkowe pokonanie rywala potrzebowała 45 minut i skutecznej defensywy. I nie mówię tylko o solidnej pracy we własnym ogródku (czapki z głów przed Thiago Silvą, który według Andrzeja Twarowskiego i Rafała Nahornego był w tym spotkaniu profesorem wykładającym futbol na Tottenham Hotspur Stadium), ale również w ofensywie. Bramki zdobyli bowiem kolejno wspomniany Silva, N’golo Kante oraz Antonio Rudiger, doprowadzając grupę przybyłych do północnej części miasta fanów Chelsea do euforii. Wymowne opuszczanie trybun przez kibiców gospodarzy już po drugiej bramce przypominało reakcję miłośników Arsenalu, którzy w trakcie blamażu z Manchesterem City również opuszczali swoje sektory jeszcze zanim The Citizens wbili Kanonierom czwartą i piątą bramkę w trzeciej kolejce PL.
Arsenal na ruszt brany był już nie raz i nie będę pastwić się nad nim w tym trudnym dla Mikaela Artety okresie, niemniej o przegranej z Chelsea 2:0 w drugiej kolejce wspomnieć muszę, gdyż dzień wcześniej na własnym boisku Liverpool pokonał Burnley również 2:0. Spotkanie mogło zakończyć się wynikiem 3:1, ale dwa z czterech goli strzelone zostały z pozycji spalonej. Był to pierwszy domowy mecz The Reds w tym sezonie, pierwszy przy pełnych trybunach w tym roku. Oprawa na Anfield jest zdecydowanie najpiękniejsza i najbardziej wzruszająca, You’ll never walk alone zawsze wywołuje u mnie gęsią skórkę. To właśnie na Anfield przyszło Chelsea rozegrać swoje trzecie ligowe spotkanie. Po dwóch meczach zakończonych dokładnie takim samym wynikiem jak Liverpool, czego mogliśmy oczekiwać w starciu pomiędzy tymi drużynami?
Oczywiście remisu. 1:1 to wynik, który, zważywszy na okoliczności, mocno zadowalał Chelsea i wyraźnie frustrował Liverpool. Po zatrzymaniu piłki na linii bramkowej przez Reece’a Jamesa Anglik ujrzał czerwoną kartkę w końcówce pierwszej połowy, a wykorzystany przez Mohameda Salaha rzut karny w odwecie za wcześniejszego gola Kai’a Havertza ustawił wynik spotkania jeszcze przed przerwą. Druga połowa to totalna kampania obronna w wykonaniu gości, których celem gry w dziesiątkę było uniemożliwienie gospodarzom podwyższenia rezultatu. Gdyby zawodnikom Jurgena Kloppa udało się skutecznie przedrzeć przez niebieską fasadę, wówczas zamiast tego felietonu prawdopodobnie zaczęłabym już pisać wspomniany tekst o kondycji Tottenhamu.
W czwartej kolejce obie drużyny pokonały swoich rywali po raz kolejny 3:0. W zasadzie podejmujące u siebie Liverpool Leeds United powinno z góry przewidzieć, że właśnie takim wynikiem goście rozstrzygną spotkanie, gdyż dzień wcześniej Chelsea w ten sam sposób ustawiła mecz z Aston Villą. Man of the match, Mateo Kovacic, zdobył bramkę i asystę, a pod dwoma pozostałymi golami podpisał się kochający swój nowy niebieski trykot Romelu Lukaku. Nawet gdyby w bordowej koszulce The Villans w dalszym ciągu biegał Jack Grealish, prawdopodobnie i tak mecz zakończyłby się takim wynikiem. Jeśli nie ze względu na znakomity występ The Blues, to ze względu na wynik spotkania Liverpoolu. The Reds poza trzema strzelonymi bramkami mieli okazję na zdobycie ich jeszcze raz tyle, ale dwukrotnie w ciągu całego meczu drogi do bramki nie znalazł znajdujący się w znakomitej pozycji Sadio Mane, a trafienie Thiago Alcantary nie zostało uznane za prawidłowe, gdyż asystujący mu Mo Salah był na spalonym. Egipcjanin zdobył w pierwszej połowie swoją setną bramkę w Premier League i otworzył tym samym wynik spotkania, który kolejno podwyższyli Fabinho (trafiając do siatki po raz pierwszy od czerwca 2020 roku) oraz Mane, zamykający spotkanie już w doliczonym czasie gry. Czarne chmury nadciągnęły nad Ellan Road w 58. minucie, gdy Pascal Struijk sfaulował 18-letniego Harvey’a Elliotta, w rezultacie czego obaj opuścili boisko – młody Anglik ze złamaną nogą na noszach, a sam winowajca – po ujrzeniu czerwonej kartki.
Pięć kolejek, pięć takich samych rezultatów. Najbliższy weekend zweryfikuje, czy to koniec bliźniaczych wyników, czy zaklęta, choć zwycięska, passa trwać będzie nadal. Sobotni dzień meczowy Chelsea rozpocznie spotkaniem z obrońcą tytułu, Manchesterem City, natomiast Liverpool pojedzie rozprawić się z kolejnym beniaminkiem – tym razem do londyńskiego Brentford. Patrząc przez pryzmat rangi obu rywali, zwycięzcy Ligi Mistrzów może być zdecydowanie trudniej w wyśrubowaniu wysokiego wyniku, na który będzie mógł pozwolić sobie zdecydowanie silniejszy od Pszczół Liverpool. Historia najnowsza pokazuje jednak, że Pep Guardiola nie ma sposobu na pokonanie Chelsea, z kolei dziewiąta lokata Brentford świadczy o tym, że nie awansowali do wyższej ligi tylko po surowe zbieranie batów. Może więc bezpieczne 1:0 dla Chelsea i Liverpoolu? Kto zaryzykuje taki śmiały zakład?
Photo source: crowdwisdom.live.











Skomentuj