Dzisiaj podróż sentymentalna do meczu, od którego wszystko się zaczęło. Meczu, który wywarł na mnie większe wrażenie, niż sam finał Mistrzostw Świata. Meczu pełnego negatywnych emocji, fauli, żółtych i czerwonych kartek oraz brutalności, na którą dziesięć dni po swoich czternastych urodzinach patrzyłam z przeogromnym zainteresowaniem. Transmisję na żywo widziałam raz, powtórki – więcej niż dziesięć. Panie i Panowie, w rolach głównych: Holandia i Portugalia.
Zawahałam się nieco pisząc, że było to spotkanie bardziej emocjonujące, niż sam finał. Zrozumiem, jeśli ktoś nie przyzna mi racji, gdyż ostatni mecz Weltmeisterschaft 2006 między Włochami i Francuzami był historyczny, jedyny w swoim rodzaju. To wtedy Zinedine Zidane, sprowokowany przez Marco Materazziego, pożegnał się z mundialem w 108. minucie meczu, uderzając włoskiego obrońcę z byczka, za co ujrzał czerwoną kartkę. Zdjęcia schodzącego do szatni Zizou mijającego puchar, stały się symbolem tego turnieju, podobnie zresztą jak zdjęcia, gify i filmiki samego zajścia między zawodnikami. Słowa, które Materazzi skierował do Zidane’a tuż przed uderzeniem, były zagadką jeszcze długo po zakończeniu meczu. Najbardziej dociekliwi analizowali zdarzenia klatka po klatce, próbując wyczytać z ruchu warg, co tak wściekle zbulwersowało Francuza. Dogrywka nie przyćmiła jednak spektakularnych karnych – widok biegnącego radośnie Fabio Grosso po ostatnim golu mam przed oczami do dziś.
Niemniej nie o Francuzach i Włochach jest to opowieść. Zanim Azzurri wznieśli puchar Mistrzostw Świata, o miano najlepszej drużyny globu walczyły również inne drużyny. Los chciał, że w 1/8 finału trafiły na siebie Holandia i Portugalia. Spotkanie okrzyknięte zostało bitwą o Norymbergę a o tym, że będzie to pojedynek bezwzględny i twardy, świadczyła pierwsza żółta kartka, która przyznana została już w drugiej minucie gry, ujrzał ją Mark van Bommel. Na kolejną nie trzeba było długo czekać – pięć minut później po brutalnym wejściu Khalida Boulahrouza arbiter i tak okazał się powściągliwy nie przyznając od razu czerwieni. W kartkach 2:0 dla Holandii.
Zdobywcą pierwszego – i jak się później okazało – jedynego gola w meczu był Maniche, który po podaniu od dobrze znanego Polakom (przepraszam za złośliwość) Paulety, ustawił wynik spotkania, gwarantując Portugalczykom awans do kolejnej rundy Weltmeisterschaft. Zanim jednak bramka padła, jej strzelec również ujrzał żółty kartonik, odpłacając się van Bommelowi za faul na Cristiano. Młodziutki Ronaldo, dla którego Holendrzy byli od początku bezlitośni, musiał opuścić boisko w 34. minucie spotkania i to wtedy świat po raz pierwszy ujrzał jego sławetne łzy. Wcześniej, CR odegrał jedną z kluczowych ról podczas Euro 2004 otrzymując nominację do Drużyny Gwiazd turnieju, niemniej to właśnie Mistrzostwa Świata w Niemczech były pierwszą międzykontynentalną imprezą dzisiejszego doświadczonego tytana pracy. Wprowadzenie Simao w miejsce Ronaldo było jedynie przerywnikiem w spektaklu Costinhy, który za wejście w nogi Philippa Cocu obejrzał żółtą kartkę w 31. minucie, a swoją maestrię sfinalizował koronkowym zagraniem ręką na środku boiska w ostatniej minucie pierwszej połowy, w zupełnie nie podbramkowej sytuacji, zgarniając do szatni czerwony kartonik.
Marco van Basten i Luis Felipe Scolari mieli 15 minut na stonowanie swoich zawodników. Trener Portugalczyków mógł ostudzić emocje, zarządzić grę defensywną, nakazać postawienie autobusu i bronienie wyniku. Holender mógł zlecić skupienie uwagi i przełożenie sił z rywala na piłkę i bramkę. Nic bardziej mylnego. Wydarzenia z pierwszej połowy meczu były tylko subtelną zapowiedzią tego, co miało dopiero nadejść. Po przerwie, na boisku w miejsce Paulety pojawił się Petit, który nie chcąc być gorszym od swoich kolegów z pierwszej połowy, już po pięciu minutach otrzymał żółtą kartkę. W roli poszkodowanego po raz kolejny van Bommel.
Na domiar wszystkiego, to w spotkaniu Holandia – Portugalia po raz pierwszy doszło do uderzenia z byczka! Emocje w zenicie, piłka w grze, miliony widzów przed telewizorami… i nagle wchodzi on, cały na bordowo – kapitan Nawigatorów – Luis Figo. W 60. minucie górę wzięły złość, nerwy i frustracja. Tylko dlaczego u Portugalczyków? Przecież wynik wystarczyło bronić, nie gonić! Figo uderzył z główki van Bommela, który teatralnie upadł na boisko wijąc się z bólu. Sędzia Walentin Iwanow zajęty był przyznawaniem żółtej kartki innemu zawodnikowi, Gio van Bronckhorstowi, który chwilę wcześniej sfaulował swojego klubowego kolegę, Deco. Gdyby nie czujność sędziego bocznego, być może Iwanow nie pokazałby kartonika Figo, niemniej ostatecznie w statystykach odnotowano kolejną, ósmą kartkę. Jezus Chrystus na jego miejscu pewnie wystawiłby policzek, natomiast Luis Figo to nie Jezus Chrystus – tak zachowanie kapitana reprezentacji podsumował jej trener.
Bez czasu i miejsca na refleksje gra toczyła się dalej. W 62. minucie przypomniał o sobie Boulahrouz, który najwidoczniej też chciał mieć swój udział ręką w tym spotkaniu. Nie było to jednak zagranie piłki, jak w przypadku Costinhy, ale uderzenie z łokcia portugalskiego zawodnika, za co bezdyskusyjnie otrzymał czerwoną kartkę. „Dyskusyjnie” zrobiło się za to tuż po interwencji Iwanowa. Zanim Holender zszedł z boiska zdążył jeszcze uderzyć Simao. Równocześnie Andre Ooijer wszedł w zatarg z Deco. Temperatura poza skalą.
Do kolejnych scysji doszło po nieporozumieniu związanym z oddaniem piłki fair play, którego oczekiwali Portugalczycy, a które nie w głowie było Holendrom. Po rzucie sędziowskim Cocu podał piłkę do Johna Heitingi a ten, zamiast przekazać ją rywalowi, ruszył z akcją. W sukurs natychmiast ruszył również Deco przerywając akcję. Ruszyli i pozostali Portugalczycy. Nad leżącym Heitingą zrobił się tłum, a sędzia Iwanow nie nadążał z wydawaniem żółtych kartek. Ostatecznie wyglądało to tak: żółta kartka dla Deco za faul, żółta kartka dla Wesley’a Sneijdera za odepchnięcie rywala, żółta kartka dla Rafaela van der Vaarta za dyskusje. Na zegarze 74. minuta.
Zawodnicy nie zdążyli dobrze skonstruować sensownej akcji, kiedy gra znów została przerwana. Nuno Valente zdecydował się na podcięcie Robina van Persiego, za co ujrzał, jakżeby inaczej, żółtą kartkę. Aby być naprawdę precyzyjną, musiałabym zacząć podawać czas otrzymywania kartek co do sekundy, bowiem w tej samej minucie żółty kartonik za grę na czas ujrzał także bramkarz Portugalczyków, Ricardo.
Jeżeli wydaje Wam się, że wyczynu Costinhy z pierwszej połowy już nic nie przebije, oto w 78. minucie Deco otrzymuje drugi żółty, w konsekwencji czerwony kartonik za… złapanie piłki w ręce. Trzymając futbolówkę w rękach i nie chcąc jej oddać mocno naraził się Philippowi Cocu, który próbując ją odebrać przewrócił Portugalczyka na murawę. Jeżeli ktoś przed spotkaniem liczył na widowiskowe starcie dwóch światowej klasy drużyn, musiał w tym momencie przecierać oczy ze zdziwienia. To już nie jest futbol – padło z ust komentatorów (swoją drogą panowie Roman Kołtoń i Mateusz Borek zrobili ten mecz, bez nich przed mikrofonami to nie byłoby to samo; do dziś Sneijder, co robi Sneijder! słyszę w głowie wspominając ten mecz).
Portugalia grała w dziewięciu, Holandia w dziesięciu. Wisienką na torcie była jeszcze jedna, obiecuję, już ostatnia, kartka – dla van Bronckhorsta. Po faulu na Tiago, Gio, wiedząc, co go czeka, nawet nie spojrzał na sędziego, tylko od razu zaczął zmierzać w kierunku szatni. Po drodze jednak zauważył siedzącego na schodach kolegę z klubu, wyrzuconego chwilę wcześniej Deco, postanowił więc przysiąść się, aby wspólnie popatrzeć jeszcze przez kilka minut na pogorzelisko Frankenstadion i ostatnich niedobitków. 94. minuta – gwizdek końcowy, Portugalia – Holandia: bramki 1:0, kartki 9:7. Jak zareagował na tę ostatnią statystykę ówczesny przewodniczący FIFA, Sepp Blatter? Dobitnym komentarzem: Sobie pan Iwanow też powinien pokazać kartkę.
Ciężko jednak postawić się na miejscu sędziego, który musiał ujarzmić bandę dwudziestu dwóch nieco wyrośniętych już dzieci, rozemocjonowanych, pełnych adrenaliny, którym puszczają nerwy i którzy na pewne boiskowe sytuacje reagują całkowicie nieadekwatnie do swojego zawodowego doświadczenia. Pod tym względem był to mecz wyjątkowy, przecież lista nazwisk po obu stronach była nieprzypadkowa, na murawę wyszli zawodnicy bardzo starannie dobrani przez swoich selekcjonerów, którzy sami również nie byli z pierwszej łapanki.
Co 25 czerwca 2006 roku stało się na Frankenstadion, zostanie na Frankenstadion. Tego życzyliby sobie zapewne piłkarze, pierwszoplanowe postaci tamtego wieczoru. Niestety, mecz transmitowany był na całym świecie, a powtórki emitowano jeszcze przez długi czas. Niektóre czternastolatki nagrywały go nawet na video. Gdyby nie znak czasu i odejście VHS do lamusa, zapewne oglądałabym ten mecz jeszcze i jeszcze.
To od tego spotkania wszystko się zaczęło. Zbieranie naklejek w albumie Panini (i wymienianie się powtórkami z kuzynką), obklejanie pokojów plakatami (i wielogodzinne analizowanie plakatów, które nie zmieściły się na ścianach, drzwiach i meblach), czytanie Piłki Nożnej (to jeszcze te czasy, kiedy wydawany był również miesięcznik Piłka Nożna Plus) i wiele, wiele innych zajęć, związanych z futbolem. Choć już na Euro 2004 wylałam swoje pierwsze łzy po meczu Anglii z Holandią (moja miłość – David Beckham przestrzelił karnego), już od 2004 roku kibicuję Chelsea (do dziś mam w swoim domowym archiwum płytę DVD zamawianą z Przeglądu Sportowego o zwycięskim sezonie 2004/2005) to tak naprawdę Weltmeisterschaft 2006 rozbudził we mnie pasję do piłki nożnej na dobre. Trwa to już tak 18 lat, a że w uczuciach jestem stała, to trwać będzie dalej. W końcu, cytując Daniego Rojasa z serialu „Ted Lasso”, Football is life!
Photo source: slowfoot.pl.











Skomentuj